Kolejny weekend na zdobywanie kolejnych szczytów Korony Gór Polski. Na najbliższe dnia zaplanowałem zdobycie szczytów: Wielka Sowa w Górach Sowich oraz Biskupiej Kopy w Górach Opawskich.

Planowałem jednak, przy okazji zwiedzić Kopalnię Uranu Podgórze, tym razem na trasie „Ekstremalnej”, czyli takiej, której trasa przebiega nieco innymi chodnikami niż Trasa Turystyczna. Wcześniej zarezerwowałem mailowo termin, z właściwym i jedynym przewodnikiem po tej kopalni, czyli Marcinem.

Z domu wyjechałem koło 17, a do Kowar dotarłem koło północy. Samochód zostawiłem na końcu miasta przy ulicy Leśnej, a sam z ekwipunkiem poszedłem 600 metrów dalej na miejsce piknikowe przespać tę noc pod wiatą. Przy okazji testując nowy śpiwór Cumulus Alaska 1300.

Miejscówka do spania, to polana między szlakami, z miejscem na ognisko, grill i wiatą. Wiata, mimo, że zdjęcia sprzed kilku lat pokazywały jej pełne wyposażenie, to obecnie nie posiadała już ani stołu, ani ławek. Prawdopodobnie zostały one albo spalone w ognisku albo stoją u kogoś w pobliskich ogródkach działkowych. Podłoga wiaty wyłożona kamieniami, między którymi znajdowało się mnóstwo potłuczonego szkła.

Noc zapowiadała się wyśmienicie. Temperatura ok. -2, wiatr nieco porywisty. Nie wiem kiedy zasnąłem ale budzik obudził mnie o 7:30, a za chwilę miałem telefon z kopalni, żeby nie podjeżdżać na górę, bo się nie da. Śniegu i lodu jest wystarczająco dużo, żeby stoczyć się ze skarpy.

Zjadłem jakąś wynalazkowatą zupę z makaronem sojowym – nie polecam, spakowałem się i zszedłem do samochodu. Przez kilka minut nie mogłem odpalić samochodu, gdyż pilot w kluczyku przestał działać. Zaczął dopiero po podgrzaniu – czas na wymianę baterii.

Po kilku minutach dojechałem do dolnego parkingu, przed podjazdem do kopalni. Spotkałem tam już Marcina oraz dwóch innych zwiedzających. Podjechałem z Marcinem quadem na górę, dostałem kalosze, opłaciłem wstęp i tak zaczęła się dzisiejsza przygoda.

Do sztolni wchodzimy bramą Sztolnia 19A, czyli trasą turystyczną. Idziemy, w sumie w 5 osób. Marcin z synem, dwóch nowych kolegów i ja. Marcin zaczyna od zapalenia świeczek przy figurce Barbary. W końcu to dzisiaj jest Barbórka. Potem oglądamy dawne wyposażenie kopalni, różne minerały zebrane tutaj, jak i przywiezione z innych kopalni w kraju (a chyba i ze świata). Stajemy przy, prawdopodobnie największej kolekcji szkła uranowego w Polsce.

Odwiedzamy zalany szyb służący do zwiedzania trasy nurkowej. Widoczność wody jest niesamowita. Następnie, korytarz piwnych kufli. Po drodze mijamy wyposażenie sanatorium i wchodzimy do strefy ekstremalnej.

Zwiedzamy komorę po dawnych generatorach prądu (o ile mnie pamięć nie myli). Za chwilę przydadzą się kalosze. Idziemy zalanym chodnikiem. Trzeba uważać na połamane drewniane wzmocnienia wyrobisk. Krótka wspinaczka po schodach/drabinie. Chodnik na górze rozwidla się, idziemy w którymś z kierunków. Po drodze widać rosnące grzyby na drewnianych belkach. Mijamy specjalne puszki do wynoszenia urobku. Są ich dwa rodzaje. W kształcie prostopadłościanu i walca. Jeden z kolegów, znawca minerałów i geologii robi pomiary licznikiem Geigera-Millera. Promieniowanie raz rośnie, raz maleje… Przeważnie rośnie.

Docieramy w miejsca gdzie wszyscy, którzy mają (czyli oprócz mnie) włączają latarki UV. Na ścianach widać piękną zieloną poświatę. To Uranospinit [Ca[UO2|AsO4]2·10H2O]. W Polsce występuje tylko w Kowarach.

Niestety, niesamowita przygoda zawsze kończy się zbyt szybko. 2 i pół godziny minęły jak 15 minut. Czas powoli do wyjścia. Niestety, ze względu na widoki, robienie zdjęć, filmowanie oraz opowieści o Uranie, Uranospinicie i innych minerałach zabrakło czasu na zwiedzenie jeszcze jednej sztolni. Tę zostawiam sobie na inny weekend.

Na zewnątrz już, pożegnałem się ze wszystkimi i zszedłem do samochodu. Zanim go jednak uruchomiłem zeszło pozostałych dwóch kolegów/turystów. Jak się za chwile okaże, wybierają się do jeszcze jednej sztolni… jak sami określają; prawdopodobnie jednej z pierwszych w Kowarach. Ze względu na moje plany i ich zmienność postanawiam dołączyć.

Dojechaliśmy na miejsce. [Pozwolę sobie nie zdradzać jej usytuowania.] Wejście wygląda, jak nora dla lisa. I my mamy się przez to przecisnąć?! A jednak, udało się. Jesteśmy w środku. Chodnik o wysokości między 140, a 40 cm i szerokości około 60 cm. Ani za ciasno, ale i nie za luźno. Kuty ręcznie. Następnym razem będę na bieżąco opisywał znalezione minerały, bo niestety, niewiele pamiętam z nazw. Może oprócz kwarcu.

Jak się okazało, Janek to lokalny organizator wycieczek opisujący swoje przygody na FB jako „Dzikie Sudety”. I znowu się okazało, że ze względu na możliwość zmiany moich planów mogę sobie pozwolić na całodzienną, sobotnią wycieczkę po lokalnym terenie. Konkretnie po Górach Ołowianych, części Gór Kaczawskich w okolicy Janowic Wielkich.

Ale zanim to nastąpi, jadę zdobyć Wielką Sowę. Najpierw jadę prawie 100 km do miejscowości Walim. Samochód zostawiam na osiedlu i podchodzę. W miasteczku jest około zero stopni, wyżej jednak leży śnieg, a miejscami wiatr silnie wieje. Na szlaku jestem sam, samiuteńki. Latarki używam mało. Od czasu do czasu podświetlając znaki na drzewach i stwierdzając, że mapa, jak i GPS nieźle wyprowadzają turystę w pole. Podejście łatwe. Im wyżej tym bardziej wiało. Pokuszę się o stwierdzenie,że na szczycie mogło wiać i z 80 km/h. Miejsce pięknie oświetlone, wszystko zamknięte. Ni żywej duszy. Obszedłem okolice, wszedłem po schodach na wieżę. Wszystko w igiełkach lodu. Wiatr wiał w oczy. Pięknie, pięknie. Pieczątki na szczycie brak, wezmę ją w Walimiu.

Kolejna, powrotna podróż w stronę Janowic. Szukam noclegu. Znalazłem go na paringu obok Kolorowych Jeziorek w Rudawach Janowickich. Przespałem się w samochodzie. W nocy widać, że cały teren jest turystycznie zagospodarowany. Budki, baraczki czy przyczepy. Wstałem koło 7 i pojechałem do Janowic.

Zbiórka pod stacją PKP o 9:30. Przesiadam się do Janka samochodu i jedziemy zobaczyć dawny kamieniołom na wzgórzu Popiel. Na zobaczeniu się nie skończyło. W ruch poszedł oskard, rozgarniający ziemię, inni mieli młotki z przecinakami. Tylko ja miałem młoteczek… ciesielski.

Udało nam się jednak wydobyć z hałdy trochę Serpentynitu. Po wymyciu i wyschnięciu, pięknie mieniący się na niebiesko, zielono, brązowo, żółto.

Idziemy lasem w dalszą podróż. Mijamy źródełko i idziemy dalej w górę.

Tam kolejna hałda, szukamy Galeny, czyli rudy ołowiu. Często jest to zbitka ołowiu, żelaza i innych minerałów.

Dalej pod górkę, tutaj docieramy do tak zwanych Pingów. Czyli pionowych szybów, służących dawniej do rozpoznania terenu, czy nadaje się na kopalnię. Grzebiąc między kamieniami znajduję piękną skałę, zdaje się malachit (jeszcze do weryfikacji, bo nie jestem pewien, czy dobrze zapamiętałem nazwę).

Szukamy teraz pinga, do którego można będzie zjechać na linie. Po drobnym okrążeniu góry i nadłożeniu drogi udało się.

Ten szybik, to niczym nie zabezpieczona dziura w ziemi, głębokości ok. 8 metrów. Po przygotowaniach, zjeżdża nas trzech. W środku, utworzyła się szersza komora. Gdyby zrobić przekrój tego pinga, wyszła by nam kolba do chemicznych doświadczeń.

Teraz, idąc już w dół mijamy setki dołków, jedne większe, inne mniejsze. Wszystkie to tak zwane pingi. U podnóża góry mijamy sztolnię odwodnieniową kopalni Dorothea. Nie wchodzimy tam, gdyż cała jest zalana wodą.

Dochodzimy do asfaltu, potem do samochodów i jedziemy pod stację kolejową. Tam zabieramy kaski i gumowce, gdyż jedziemy zwiedzać dwie nieczynne sztolnie w okolicy Ciechanowic.

Pierwsza to Sztolnia Gesellen Gluck. W sumie to nie w okolicy, a w środku wioski.

Sztolnia wykuwana siłami rąk ludzkich. Jej łączna długość to około 300 metrów, posiada wiele bocznych korytarzy. Woda miejscami sięga kolan.

Druga sztolnia, do której poszliśmy znajduje się w lesie… ze względów na jej ochronę została zakratowana. Była to kopalnia wapienia, w której pozostały jednak piękne pokłady marmurów. Może je jeszcze zobaczę. 😉

Na koniec dnia wróciliśmy pod stację kolejową. Przepakowałem się i pojechałem w dalszą drogę.

Na następny dzień planowałem wejść na Biskupią Kopę.

Po drodze wpadłem jeszcze do Browaru Miedzianka. Piękny, nowoczesny budynek, taki w stylu skandynawskim. Smutny to jednak widok, gdy w środku brak gości, a jedzenie można dostać tylko na wynos. Kupiłem kila butelek pysznego piwa oraz Pizzę Salami. No… nie ma lepszej. Polecam tutaj zajechać i spróbować, bo kuchnia jest wyborna. Nawet siedząc w samochodzie.

Wyszukałem jakiś parking w miejscowości Pokrzywna. Pierwszy, to jakieś miejsce parkingowe z wiatą, prawie w środku wsi. Pojechałem kilkaset metrów dalej… nosz… polana z ławkami, a na środku ołtarzyk zrobili. Do tego wiaty. Próbowałem zasnąć, niestety – zbyt jasno. Poszukałem innego parkingu. Znalazłem go kilka kilometrów dalej. Koło jakiegoś boiska. W lesie. Cicho, spokojnie. Spanie w samochodzie. Jakoś dałem radę.

Rano pojechałem do Jarnołtówka, zostawiłem samochód i poszedłem czerwonym szlakiem ku górze.

Szlak jest kamienisty ale przyjemnie się nim idzie. Mijają mnie poranni biegacze. Po drodze, za to ja mijam wiele krzewów żarnowca. Kiedy dochodzę do skrzyżowania z niebieskim widzę po lewej schronisko, a wyżej pozostałości jakiegoś wyciągu. Po chwili mijam słupki graniczne i jestem przy wieży. Wieża jest otwarta. Stempluję książeczkę i robię zdjęcia. Nie wchodzę na wieżę, jeszcze tutaj wrócę 🙂

Idę do Schroniska Pod Biskupią Kopą. tutaj też podbiłem pieczątkę i zmieniam kolor szlaku na żółty.

Ten szlak jest nieco gorzej oznakowany, zaczyna się przy schronisku, ale zamiast zejść od razu na dół to idę chwilę wchodząc od wschodu pod miejsce piknikowe. Dalej już jest prosto, chociaż nie do końca. Szlak żółty skręca w prawo ale ludzie idą prosto. Postanowiłem jednak iść za znakami. Dziwne, że nie było żadnych oznaczeń ale szlak wyprowadza prosto na karczunek. Droga cała w błocie, szlak na chwilę się urywa, i trzeba latać po krzaczorach, żeby dojść do drogi, gdyż na ścieżce leżą ścięte drzewa. Wracam na szlak, mijam również zdziwioną tą dziwną trasą turystkę. Mijam drewniane figury. Jest nieco z górki i z oddali widzę, że w środku lasu stoi stary, murowany budynek. No, szkoda nie zajrzeć. Chroni go jednak 20 metrowej szerokości grzęzawisko. Nie będę ukrywał, że w takim wypadku, to żaden problem.

Okazało się, że to najprawdopodobniej stare ujęcie wody. Pompy zdemontowane, w piwnicy stoi woda. Kilka zdjęć i dalej w świat. Na mapie wypatrzyłem niedaleko Gwarkowa Perć. Śliczne miejsce. Ścieżka między skałami, na urwisku drabina. Zszedłem z niej i wszedłem ponownie. To tylko takie chwilowe odbicie od szlaku i powrót na żółty. Mijam byłą kopalnię skał łupkowych, zwaną Piekiełkiem i kieruję się do Jarnołtówka, tam gdzie zostawiłem samochód.

Nie pozostało nic innego, jak wrócić do domu.